Stoję sobie w kolejce do kiosku. Trochę nabzdyczona, nie powiem. Natomiast nabzdyczenie to jest w pełni uzasadnione. Sprawy mianowicie wyglądają tak, że jest poniedziałek, jest zbyt rano i zbyt ciemno. Wstałam o jakiejś chorej godzinie, bo musiałam psa jeszcze wyprowadzić zanim wyjdę a pracuję dzisiaj Z BIURA. Jak zwierzę. No, tyle że zwierzęta, jak je ostatnio widziałam, to nie pracowały. Jestem pewna, że nawet ten pies, co to musi wyjść na siku o szóstej w nocy, teraz leży rozwalony na kanapie jak król.
A ja tu stoję. W kolejce. Po kawę na wynos i gumę do żucia. I kupon Lotto, moje światełko w ciemnym tunelu tego dnia.
Kolejka jest wolna i ziewająca. Gram na chybił trafił. Rzucam okiem na liczby (są bardzo fajne) i chowam kupon przed panującą na zewnątrz jesienio-zimą. Też sobie wymyśliłam dzień na jeżdżenie autem. Na dodatek but mi co nieco śmierdzi, bo w tych porannych ciemnościach próbując nie wdepnąć w kupę mojego psa i ją sprzątnąć, wdepnęłam w kupę cudzego. PRAWIE jak sukces.
Do pracy jadę powolutku i ostrożnie. I bardzo długo. Trzeba było jednak wybrać komunikację miejską. Szybciej się tu idzie z przystanku, niż znajduje miejsce parkingowe. W końcu jakieś jest. Tylko małe trochę. Trochę wąskie. Radio strasznie głośno mówi, że wybiła dziewiąta a za mną już się jakiś typ na to miejsce czai. No ale co? JA nie dam rady? Ja się nie wcisnę?
Wciskam się. I znów trochę do tyłu. I do przodu. Iiiii wycofać. Iiiii poprawić. I wyprostować… Iiiii ZGRZYT!
PRAWIE się udało. Szczęśliwie zgrzytnęło o słupek a nie o samochód zaparkowany obok. Wychodzę i oglądam, bo tak robią dorośli ludzie. Właściwie nie wiem nawet na co patrzę. Ciężko stwierdzić czy bardzo porysowałam, bo nie pamiętam jak to wyglądało wcześniej. No trudno. Bywa.
Kurtkę zostawiam w samochodzie, biorę w jedną rękę laptopa a w drugą pusty kubek po kawie. Gdybym tam weszła w kurtce i z plecakiem na plecach wszyscy by zobaczyli, że się spóźniłam. A tak jestem po prostu napędzaną kofeiną zaganianą sumienną pracownicą.
No, chyba że drzwi windy się otworzą wprost na spoglądającego na zegarek szefa.
- Och! Któż to się pokazał? Dzień dobry, pani Beatko!
No dobry to ten dzień już nie będzie.
Marzę tylko o tym, żeby wrócić do domu i zagrzebać się znów w moje koce i koty.
Wieczorem przypominam sobie o kuponie Lotto. Sprawdzam liczby: 6, 12, 23, 28, 36, 43.
O kurczę! To moje numery! Wygrałam! DZIEŃ NAPRAWIONY! Biegnąc do przedpokoju prawie się potykam o psa.
- No dawać ten kupon!
Przetrząsam kieszenie kurtki złorzecząc pod nosem. Nie ma! Mój kupon! Moja wygrana! Ratunku!
Przetrząsam plecak. Łapię kluczyki i biegnę do auta. Czołgam się między siedzeniami, zaglądam pod dywaniki i w schowki. Nie ma! Przepadł! To koniec.
Z miną zbitego psa wracam do domu gdzie w drzwiach czeka na mnie pies. I Adrian. Obaj z taką sprawą, że skoro mam kurtkę, to spacer.
Pies oczywiście znów musi robić kupę. Przecież zawsze kiedy jest ze mną. Sięgam ręką po woreczek.
JEST! Mój kupon! Moje szczęście wróciło!
Rozwijam go i podchodzę do latarni żeby odczytać liczby: 6, 12, 22, 27, 35, 42.
PRAWIE wygrałam! Nic to. Jutro też jest dzień i kolejne losowanie!